Wałdoch: Praca trenera to nie jest koncert życzeń


15 lipca 2014 Wałdoch: Praca trenera to nie jest koncert życzeń

Tomasz Wałdoch z reprezentacją Polski zdobył srebrny medal na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie oraz uczestniczył w mundialu w 2002 roku. Po zakończeniu kariery z upływem czasu było coraz mniej o nim słychać. Postanowiliśmy porozmawiać z byłym kapitanem naszej reprezentacji i dowiedzieć się,  jak realizuje się pod względem piłkarskim w Niemczech.


Udostępnij na Udostępnij na

Telefony z Polski regularnie do Pana dochodzą?

W tej chwili nie.

Pytam, bo jest Pan jednym z najlepszych obrońców w Polsce w ciągu ostatnich kilku lat, jednak w pewnym momencie nic nie było o Panu słychać.

Kiedy grałem w Bundeslidze lub w reprezentacji Polski, to ludzie często do mnie dzwonili. Obecnie trenuję młodzieżową drużynę Schalke, dlatego siłą rzeczy tych telefonów jest mniej. Kiedy odbywają się różne mecze piłkarskie, to dziennikarze przypomną sobie o mnie i czasami do mnie dzwonią, żeby uzyskać ode mnie jakąś opinię. Dzwonią też do mnie ludzie z Górnika, z którym jeszcze nie tak dawno byłem związany. Do tego klubu czuję sentyment, bo spędziłem w nim trochę czasu jako zawodnik, a później jako dyrektor sportowy.

Życie w Niemczech różni się od życia w Polsce?

Różnice widać gołym okiem, bo język i mentalność ludzi są zupełnie inne niż w Polsce. Sytuacja w Niemczech w wielu dziedzinach życia jest o wiele łatwiejsza.

Pan lepiej czuje się w Niemczech?

Gdyby tak nie było, to nie przebywałbym tak długo w tym kraju. Początki na pewno były trudne ze względu na język, a także brak rodziny. Z biegiem czasu człowiek przyzwyczaja się do pewnych warunków i sytuacja po wielu latach mocno się zmieniła. Moje dzieci chodzą do szkoły w Niemczech i mają swoich znajomych. My z żoną również mamy swoich znajomych, nie tylko Polaków, ale również Niemców. Na chwilę obecną nie planuję powrotu do Polski, ale też tego nie wykluczam. Zdaję sobie sprawę, że praca trenera to nie jest koncert życzeń i trzeba czasami przyjmować różne propozycje. Obecnie trenuję młodzież w Schalke i zobaczymy, jak później życie się potoczy.

W dość młodym wieku wyjechał Pan do Niemiec, opuszczając Górnika Zabrze. Podczas pierwszego pobytu w VfL Bochum było widać różnicę między realiami polskimi a niemieckimi?

Na początku różnice można było odczuć pod każdym względem. Przede wszystkim organizacyjnym, bo podejście działaczy klubu do stworzenia piłkarzom warunków do normalnej pracy było inne. Zawodnik, odkąd przyszedł do klubu, mimo wielu spraw do załatwienia, mógł koncentrować się tylko i wyłącznie na odpowiednim przygotowaniu do kolejnego meczu. W Polsce nie zawsze było to tak oczywiste, jak mogło się wydawać. Względy finansowe również odgrywały ważną rolę, bo zawodnik w Polsce pewne rzeczy musiał sobie sam załatwić, a w Niemczech byli ludzie od tego. W kontekście sportowym też wiele rzeczy się różniło, bo były zupełnie inne stadiony, na mecz przychodziło więcej kibiców, sama atmosfera na stadionie była zupełnie inna. Dla mnie był to naprawdę duży przeskok.

Już na początku Pana przygody w Niemczech musiał Pan przeżyć trudny okres, bo VfL Bochum spadło do drugiej Bundesligi.

Dla mnie to była wielka odskocznia, bo przyszedłem po 7. kolejce, kiedy VfL Bochum było na ostatnim miejscu w tabeli. Moje przyjście nie polepszyło dyspozycji drużyny i w ostatecznym rozrachunku spadliśmy o klasę niżej. Natomiast krótko po moim przyjściu zespół objął Klaus Toppmöller, z którym nie udało nam się utrzymać. Jednak zarówno on, jak i większość zawodników mieli podpisany kontrakt na grę w drugiej Bundeslidze. Daliśmy radę wspólnie zbudować zespół na walkę o awans do niemieckiej ekstraklasy. Ta sztuka nam się udała po 30 kolejkach, kiedy to zapewniliśmy sobie awans, a ostatecznie uplasowaliśmy się na pierwszym miejscu. Mimo że było to zaplecze rozgrywek, to mecze były bardzo zacięte, a niektóre bardzo dramatyczne. Bardzo cieszyłem się z awansu do Bundesligi i później trzy sezony z rzędu w niej występowałem, do momentu, kiedy nastąpił kolejny spadek.

Presja z walką o utrzymanie skończyła się, kiedy dołączył Pan do Schalke. Wielki klub i – można powiedzieć – wielkie wyzwania.

Był to kolejny krok do przodu w mojej karierze. Moje występy w Bundeslidze i na jej zapleczu widocznie spodobały się działaczom klubu. Nie zamierzałem odchodzić z VfL Bochum, bo obowiązywał mnie jeszcze dwuletni kontrakt, jednak ówczesny selekcjoner reprezentacji Polski powiedział, że będzie powoływał tylko zawodników, którzy występują w pierwszej lidze polskiej oraz pierwszych ligach zagranicznych. Te słowa dały mi wiele do myślenia, bo chciałem grać z orzełkiem na piersi. Kiedy zdecydowałem się zmienić barwy klubowe, to kilka drużyn się po mnie zgłosiło. Potwierdziło to, że wcześniej w miarę solidnie wykonywałem swoje obowiązki. Zdecydowałem się po pięcioletnim pobycie w VfL Bochum dołączyć do Schalke. Kolejny krok w mojej karierze, jeszcze większy klub i jeszcze większe oczekiwania. Nie ma co ukrywać, że ciśnienie wyników było zdecydowanie większe. W tamtym czasie zespół VfL Bochum był zbyt silny na drugą Bundesligę, ale zbyt słaby na najwyższą klasę rozgrywkową w Niemczech, dlatego raz ten klub spadł z ligi, by później awansować. Schalke był to już klub z tradycjami i wtedy odczuwało się presję wyników, bo dwa lata przed moim przyjściem Schalke zdobyło Puchar UEFA w 1997 roku. Ówczesny menedżer, Rudi Assauer, zadzwonił do mnie z zapytaniem, czybym nie chciał przenieść się do Schalke. Po krótkim namyśle zdecydowałem się tego dokonać. Tym bardziej że odległość z Bochum do Gelsenkirchen nie była duża. Propozycje były także z innych klubów, ale zostaliśmy w tym regionie Zagłębia Ruhry, bo rodzina tutaj czuła się dobrze i nie chcieliśmy tego zmieniać. To był główny czynnik w moim przejściu do Schalke i przez siedem lat broniłem barw tej drużyny.

Niewiele potem do drużyny dołączył inny Polak – Tomasz Hajto. Razem z nim stworzył Pan bardzo mocny duet obrońców w Bundeslidze.

Tomek Hajto dołączył do Schalke rok po moim przyjściu wraz z kilkoma zawodnikami. Stworzyliśmy duet, który decydował o obliczu gry defensywnej na przestrzeni kilku lat z różnym skutkiem. Dwa razy udało nam się zdobyć Puchar Niemiec, byliśmy bardzo blisko zdobycia mistrzostwa Niemiec, o którym zadecydował pamiętny mecz w ostatniej kolejce, kiedy po zakończonym spotkaniu cztery minuty cieszyliśmy się ze zdobycia mistrzostwa, lecz w spotkaniu rozgrywanym w Hamburgu drużyna Bayernu zdobyła bramkę wyrównującą za sprawą Andersena i to ona wygrała Bundesligę. Nam ostatecznie udało się zdobyć wicemistrzostwo, a do tego doszły występy w Lidze Mistrzów.

Przy aklimatyzacji w zespole dużo pomagał Pan Tomaszowi Hajcie?

W przypadku Tomka nie było takiej potrzeby, bo wcześniej występował on w Bundeslidze w barwach Duisburga. Nie odbywa się to tak, że przychodzi zawodnik z innego kraju i wszystko dla niego jest nowe. Nie było większej potrzeby, żeby go aklimatyzować. Oczywiście spędzaliśmy dużo czasu na wielu spotkaniach z kolegami z drużyny, jednak Tomek należał do zawodników, którzy nie potrzebowali mojej pomocy w aklimatyzacji w zespole.

Z którymi piłkarzami w Schalke utrzymywał Pan bliski prywatny kontakt?

Nie można powiedzieć, że utrzymywało się prywatne kontakty z innymi piłkarzami. Gdy przebywałem przez pięć lat w VfL Bochum, kontakty odbywały się w zupełnie innym stopniu. Zespół, żeby odnosił dobre wyniki, był zobligowany do tego, aby kontakty między zawodnikami były ścisłe nawet na tle prywatnym. Dlatego, jak na warunki Bochum, osiągaliśmy dobre wyniki. W Schalke byli zawodnicy, którzy odgrywali znaczącą rolę w poprzednich klubach. Wielu było piłkarzy z Holandii, Danii, Belgii. Każdy był wiodącą postacią w swojej reprezentacji, więc tych prywatnych kontaktów nie było. Spotykaliśmy się codziennie na treningu, regularnie widywaliśmy się w kawiarni, ale nie spędzaliśmy czasu razem ze swoimi rodzinami.

Czy ma Pan żal, że czegoś nie udało się osiągnąć w Schalke?

Nie można powiedzieć, żeby po tylu sukcesach czegoś żałować. Na pewno szkoda, że taki klub jak Schalke nie zdobył mistrzostwa Niemiec od dłuższego czasu. Jak wspominałem wcześniej, byliśmy blisko, żeby tego dokonać. Zwycięstwo nad Unterhaching nas do tego przybliżyło, ale w tym samym czasie Bayern musiał przegrać w Hamburgu. HSV prowadziło 1:0, ale w ostatniej minucie Bayern zdobył bramkę i ostatecznie zremisował. Z tego tytułu czujemy niedosyt, że nie udało się zdobyć upragnionego mistrzostwa, na które wielu kibiców czeka do dzisiaj. Jednak dwa razy zdobyliśmy Puchar Niemiec, występowaliśmy w Lidze Mistrzów, co jest dla mnie sporym osiągnięciem. Nawet wtedy, kiedy zostaliśmy wicemistrzami kraju, to trzeba powiedzieć, że rozegraliśmy fantastyczny sezon. Swoją grą zdobyliśmy serca rzeszy kibiców.

Ludzie w Gelsenkirchen zaczepiają Pana na ulicy?

Od początku mojego pobytu w Niemczech mieszkam w Bochum. Wraz z moją rodziną pozostaliśmy wierni temu miastu, choć zdarzyło nam się parę razy zmienić miejsce zamieszkania. Do Gelsenkirchen jest raptem 20 kilometrów, więc nie było potrzeby, żeby się na stałe przeprowadzać. Na treningi dojeżdżam w niecałe pół godziny. Ludzie nie tylko w Gelsenkirchen mnie rozpoznają i nie jest to uciążliwe w większym stopniu. Cieszy mnie, że kibice mnie rozpoznają, bo jakiś wkład miało się w historię Schalke.

Miło się patrzy, kiedy Polak osiągał w klubie sukcesy, a nie tylko siedział na ławce rezerwowych.

Oczywiście, że jest to miłe uczucie. Każdy stawia sobie jakieś cele i stara się wykonywać swoją pracę jak najlepiej. Jestem zadowolony, że w mojej karierze rzadko się zdarzało, żebym przesiadywał spotkania na ławce rezerwowych. W moim ostatnim sezonie w barwach Schalke, mając 34 lata, byłem już na ten scenariusz gotowy. Podpisując mój ostatni roczny kontrakt, siedziałem częściej na ławce rezerwowych, ale było to wcześniej uzgodnione. Chciałem w Schalke zakończyć swoją karierę piłkarską, choć zdawałem sobie sprawę, że trzeba otworzyć furtkę młodszym. Tak samo było w momencie, kiedy ja przychodziłem do klubu, ponieważ wtedy ktoś inny odchodził, żeby ustąpić mi miejsca. W ostatnim kontrakcie miałem opcję angażu po zakończeniu kariery. Chciałem rozwijać się jako trener, mimo że miałem na tyle sił, aby wystąpić w innym klubie.

Można powiedzieć, że przebywał Pan w czasach, kiedy liga niemiecka przeżywała renesans, ponieważ wcześniej były to rozgrywki, które promowały zawodników do innych lig. Dzisiaj jest to liga, która ma najlepsze stadiony w Europie i klasowi piłkarze zaczynają przychodzić do niemieckich klubów.

Zgadza się. W momencie, kiedy przychodziłem do VfL Bochum, liga niemiecka była solidna, ale nie była najlepsza, a dzisiaj to ona zalicza się do najmocniejszych rozgrywek w Europie. Osobiście nie chciałem wyjeżdżać do Niemiec, ale innych propozycji nie miałem, dlatego postanowiłem skorzystać. Chciałem wyjechać z Polski i posmakować piłki w wydaniu zachodnim. Jeżeliby mi to w ogóle nie odpowiadało, to ewentualnie mógłbym zmienić klub w zupełnie innej lidze. Stało się tak, że rozegrałem w Bundeslidze 12 sezonów, z czego oczywiście się bardzo cieszę. Na pewno ta liga w dalszym ciągu się rozwija, bo mamy piękne stadiony, jest dobra organizacja. Mistrzostwa świata, które odbyły się w 2006 roku, wpłynęły na to, że atmosfera wokół piłki i kultura kibicowania są na wysokim poziomie. Zdarza się, że zawodnicy opuszczają ligę niemiecką, ale znaczna część piłkarzy przychodzi do Niemiec z innych lig. Świadczy to o tym, że Bundesliga stoi na bardzo wysokim poziomie.

Którego trenera podczas pobytu w Niemczech wspomina Pan najlepiej?

Nie chcę żadnego trenera wyróżniać, bo każdego trenera, z którym miałem okazję pracować, można byłoby wyróżnić. Jednak można to wszystko powiązać z sukcesami. Klaus Toppmöller, z którym pracowałem przez dłuższy czas w VfL Bochum, był bardzo dobrym trenerem. Później osiągał on również sukcesy trenerskie. Dobrze wspominam Hubba Stevensa, z którym dwa razy zdobywaliśmy Puchar Niemiec. Miałem również wielką przyjemność pracować w Schalke z Juppem Heynckesem. W tym gronie można również wymienić Ralfa Rangnicka, Mirko Slomke oraz Marka Wilmotsa, który przez krótki czas prowadził pierwszy zespół Schalke, a obecnie prowadzi reprezentację Belgii. W każdym z powyżej wymienionych można coś dobrego dostrzec.

Co Pana skłoniło, aby zakończyć karierę w Jagiellonii Białystok?

Oficjalnie swoją karierę zakończyłem w Schalke. Po roku, kiedy prowadziłem już młodzieżową drużynę Schalkę, dostałem propozycję od mojego przyjaciela, Artura Płatka, który pierwszy raz obejmował funkcję trenera w zespole Jagiellonii Białystok. Wówczas namówił mnie do powrotu na boisko, a ja na tę propozycję się zgodziłem. Z Arturem wiąże mnie długa przyjaźń do dnia dzisiejszego. Zrobiłem ukłon wobec niego i zagrałem w kilku kolejkach. Sukcesem był awans do polskiej ekstraklasy. Działacze chcieli mnie zatrzymać, jednak ja się na to nie zgodziłem. Chciałem wrócić do Niemiec, bo tam miałem swoją rodzinę i pewne obowiązki. Prawdziwe zakończenie mojej kariery odbyło się w Schalke, gdy grałem jeszcze w Bundeslidze, natomiast epizod w Jagiellonii był tylko i wyłącznie pomocą dla Jagiellonii, żeby awansować do najwyższej klasy rozgrywkowej, co się udało i z czego jestem bardzo zadowolony.

Już jako 20-latek mógł Pan poczuć smak wielkiego sukcesu, bo udało się Panu zdobyć srebrny medal na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie.

Był to dla mnie wielki sukces na początku mojej kariery. Z eliminacji udało nam się awansować do turnieju, choć było bardzo trudno. Można powiedzieć, że dostaliśmy się kuchennymi drzwiami. Na samych igrzyskach olimpijskich zrobiliśmy furorę, bo awansowaliśmy do samego finału, w którym rozegraliśmy bardzo dobry mecz na Camp Nou z Hiszpanią przy ponad stu tysiącach kibiców. Przegraliśmy 2:3 po zaciętym spotkaniu, lecz mimo wszystko mamy miłe wspomnienia. Srebrny medal, który udało nam się zdobyć, mogę nazwać jednym z największych osiągnięć w mojej karierze piłkarskiej.

Spodziewał się Pan takiego scenariusza przed rozpoczęciem turnieju?

Wiadomą rzeczą jest, że na taki turniej jedzie się z wielkimi ambicjami. Sami wiedzieliśmy, że mamy dobry zespół, ale nie spodziewaliśmy się, że dojdziemy aż do wielkiego finału. To wszystko przerosło nasze umiejętności, patrząc, z jakim graliśmy polotem oraz zaangażowaniem. Radziliśmy sobie całkiem nieźle, a apetyt rósł w czasie turnieju. Czasami jest tak, że nie ma się świadomości, jak zespół może być silny, a to wychodzi podczas trwania rozgrywek. Cieszy mnie to, że wówczas byliśmy w tak świetnej formie, co zostało uwiecznione srebrnym medalem olimpijskim.

Później przez wiele lat mieliśmy problem, żeby dostać się na wielką piłkarską imprezę. Piotr Nowak powiedział kiedyś, że gdyby w latach 90. polscy piłkarze lepiej się prowadzili, to moglibyśmy zagrać na mistrzostwach Europy w 1996 roku oraz na mistrzostwach świata we Francji 1998. Zgodzi się Pan z tą tezą?

Każdy piłkarz sam musi się odnieść do tej tezy. Piotr Nowak należał do najbardziej doświadczonych zawodników w naszej kadrze, więc jeżeli on tak twierdzi, to musi mówić tylko i wyłącznie za siebie. Zdaję sobie sprawę, że nie wszystko się odbywało tak, jak powinno. Często rozmawiam z ludźmi spoza naszego kraju i piłkarzami innych reprezentacji, dlatego takie uogólnienie, że zawodnicy się nie pilnują, jest zbyt płytkim argumentem. W tamtym momencie mieliśmy najsilniejszą reprezentację, jaką się dało mieć. Eliminacje kończyliśmy z różnym skutkiem, bo na drugim lub trzecim miejscu, które nie dawały prawa gry na Euro bądź mundialu.

Mundial w Korei i Japonii był dla nas przełomowy, bo awansowaliśmy po 16 latach przerwy na wielką piłkarską imprezę. Jednak tam nie odegraliśmy znaczącej roli.

Nie odegraliśmy znaczącej roli, jednak wiele razy podkreślałem, że jak na tamten czas było to dla nas wielkie osiągnięcie. Był to wówczas pierwszy krok, by odrodzić polską reprezentację. Po udanych eliminacjach awansowaliśmy do mundialu i zrealizowałem swój cel, bo zawsze chciałem z reprezentacją wystąpić na wielkim turnieju. W Korei nasza przygoda skończyła się szybko, bo najpierw przegraliśmy z gospodarzami, którzy zaszli później bardzo daleko, natomiast druga porażka była dla nas bardzo bolesna, bo przegraliśmy 0:4 z Portugalią. Jedynie udało nam się wygrać z USA w ostatnim meczu, ale nie wystarczyło to, żeby awansować do dalszej fazy. Mundial w Korei i Japonii miał być początkiem odrodzenia polskiej piłki, a tak się nie stało, bo później tego wyniku nie udało się poprawić. Wtedy było nas stać tylko na taki wynik, a światowa czołówka nie była możliwa. Dla mnie wystąpienie na mundialu było wielkim przeżyciem i życzyłbym każdemu zawodnikowi, żeby wziął udział w takim turnieju.

Wielu uważało, że warunki do treningów i przygotowania zespołu, jakie panowały w Korei, nie były najlepsze.

Warunki do trenowania pod względem boisk nie tylko dla polskiego zespołu były wspaniałe, lecz samo powietrze nie było porównywalne do tych warunków, które panowały w Europie. Każdy piłkarz sam sobie radził z panującym klimatem, jednak dla wszystkich drużyn był on jednakowy. Po wielu latach można szukać różnych przyczyn, dlaczego nie osiągnęliśmy dobrego wyniku. Nie ma większego sensu po tak długim czasie na ten temat się wypowiadać. Zresztą Jerzy Engel w wielu wywiadach analizował mistrzostwa świata w Korei, więc on sam wiedział wtedy najlepiej, na jakim etapie przygotowania jest drużyna. Trzeba przyznać, że praca trenera w reprezentacji jest zupełnie inna niż praca trenera w klubie. Przygotowanie zawodników w odpowiednim poziomie po trudnym sezonie ligowym to prawdziwa sztuka. Nasza dyspozycja nie wystarczyła na wyjście z grupy, tylko na jedno zwycięstwo nad USA.

Jerzy Engel powinien pozostać po mundialu na stanowisku selekcjonera?

Myślę, że tak. Sam awans do mistrzostw świata był wielkim sukcesem. Potyczki eliminacyjne zakończyliśmy na pierwszym miejscu. Trzeba zwrócić uwagę, że pierwszy mecz z Koreą Południową dla żadnego zespołu nie byłby łatwym spotkaniem. Poprzez pryzmat porażki z Portugalią oceniono pracę trenera, który w przygotowanie zespołu włożył wiele wysiłku, a wcześniej miał dużo osiągnięć. Jerzy Engel powinien pozostać na stanowisku trenera i może mielibyśmy sukcesy na arenie międzynarodowej.

Która reprezentacja Polski, w jakiej Pan grał, była najsilniejsza?

Jeżeli chodzi o indywidualności, to polska reprezentacja na pewno miała dobrych zawodników, lecz nie miała zgranego zespołu. Tacy piłkarze, jak: Roman Szewczyk, Roman Kosecki, Jacek Ziober. Byli to bardzo dobrzy zawodnicy, lecz nie mieli oni znaczącego wpływu na wyniki. Nie było wówczas zespołu, który wskoczyłby za każdego w ogień. Przez wiele lat występowania z orzełkiem na piersi muszę stwierdzić, że najlepszy klimat był w okresie budowania drużyny na mundial do Korei i Japonii. W reprezentacji Jerzego Engela była duża siła w drużynie, a nie tylko w jednostkach.

Po zawieszeniu butów na kołek zaczął Pan trenować młodzież w Schalke. Czym się różni poziom szkolenia młodzieży w Niemczech od tego Polsce?

Musiałbym dokładnie poznać system szkolenia w Polsce. Co prawda byłem jakiś czas w Górniku Zabrze, ale to jest zbyt krótko, żeby ocenić myśl szkoleniową w naszym kraju. Wiele trenerów może pracować na zupełnie innych warunkach. Obecnie trenuję zespół U-13 w Schalke, a będąc w Górniku, takiej możliwości nie miałem. Trenerzy w Polsce oprócz prowadzenia zespołu szukają jeszcze innych zajęć. Ja bardzo często gościłem trenerów z Polski, którzy podpatrują zespoły młodzieżowe i obserwują, na jakie detale trzeba zwracać uwagę. Treningi w Niemczech są na bardzo wysokim poziomie, a boiska treningowe, szatnie i możliwości wyjazdów na turnieje wpływają na to, że rozwój zawodnika jest nieco szybszy. Nie chcę mówić, że w Polsce brakuje talentów, bo treningi są prowadzone na wysokim poziomie, tylko trzeba zwrócić uwagę, w jakich warunkach ci trenerzy pracują, czy mają jeszcze jakieś inne obowiązki i jaką dysponują infrastrukturą dla zespołu młodzieżowego.

Z czego to wynika, że Mariusz Stępiński wyjeżdża do Niemiec i na tle niemieckich zawodników ma problemy z wytrzymałością i przygotowaniem fizycznym?

Jeżeli się wyjeżdża w tak młodym wieku, to nie ma co liczyć na regularną grę. Żaden zagraniczny klub nie bierze zawodnika z T-Mobile Ekstraklasy na czyjeś polecenie. Ktoś musiał Stępińskiego oglądać i stwierdził, że w perspektywie przyszłości jest w nim spory potencjał. Żeby występował w pierwszym zespole i grał pierwsze skrzypce, musi dać sobie trochę czasu i przyzwyczaić się do tempa gry w Niemczech. Kiedy ja przechodziłem do Bundesligi, również było to dla mnie przeskokiem. Bez wątpienia Stępiński to piłkarz, który ma duży talent i reprezentacja Polski w późniejszej perspektywie będzie miała z niego dużą pociechę. Czas pokaże, jak dalej rozwinie się jego talent.

Nie lepiej jest najpierw zrobić furorę w ekstraklasie, a dopiero później wyjechać za granicę?

Wszystko zależy, w jakim się jest wieku. Na każdego zawodnika trzeba patrzeć pod kątem indywidualnym i nie można tego wszystkiego uogólniać. Trzeba zwrócić uwagę, w jakich warunkach się wychowuje, edukacja ma też duże znaczenie. Nie biorę pod uwagę tego, że zawodnik rzuciłby całkowicie szkołę, bo ryzyko jest bardzo wysokie, ponieważ nie ma pewności, że zawodnik będzie grał przez wiele lat na wysokim poziomie i zarobi duże pieniądze, żeby mógł patrzeć spokojnie w przyszłość. Wszystkie szczegóły trzeba mocno rozważyć, a kluby mają szczególnie dużą odpowiedzialność, podpisując umowy z młodymi zawodnikami, ale również menedżerowie, którzy polecają tak młodych graczy i pośredniczą w rozmowach. Problem w złym wyborze nie leży tylko w piłkarzu, ale także menedżerze, którzy go reprezentuje. Kluby nie chcą wydawać pieniędzy za gotowych zawodników, tylko zamierzają ich szkolić, gdyż chcą dać młodemu piłkarzowi czas, żeby się ukształtował.

Gdy patrzy Pan na zespół młodzieżowy Schalke, to który piłkarz ma największy potencjał?

Nie można jednoznacznie stwierdzić, bo kilku zawodników w ostatnim czasie zrobiło wielkie postępy. Przykładem są tego podpisane kontrakty z zawodnikami U-19 – Donis Avidjaj, Marvin Friedrich, Leroy Sane, których zresztą ja sam prowadziłem, będąc trenerem U-17. Występują oni nadal w U-19, jednocześnie mając podpisany kontrakt z pierwszym zespołem. Kiedy z różnych przyczyn brakuje zawodnika w pierwszej drużynie Schalke, to ci zawodnicy mogą w każdej chwili wskoczyć do zespołu. W tej kwestii trenerzy wzajemnie się komunikują ze szkołą, która współpracuje z klubem w odległości 500 metrów od boisk treningowych Schalke. Jeżeli chodzi o boiska treningowe, to jeszcze kilku brakuje, ale plany są bardzo zaawansowane, żeby rozbudować cały ośrodek. Nie można wyróżnić poszczególnych zawodników, bo z kilkoma młodymi chłopakami Schalke wiążę ogromne nadzieje.

Byłby Pan gotowy poprowadzić klub w ekstraklasie?

Praca trenera to nie koncert życzeń. Każdą propozycję rozważę i niczego nie wykluczam. W Niemczech czuję się lepiej i chciałbym tutaj pracować, ale nie oznacza to, że nie byłbym gotów prowadzić klubu w ekstraklasie.

Całkiem niedawno krążyły informacje, że miałby Pan objąć stanowisko pierwszego trenera Górnika Zabrze.

Były to tylko plotki, bo nikt ze mną się nie kontaktował. Dziennikarze podsunęli taką myśl. Jestem w kontakcie z Górnikiem, a ludzi, którzy tam pracują, znam, bo przecież prawie osiem miesięcy byłem dyrektorem sportowym. Nie było mowy, żebym miał objąć schedę pierwszego trenera Górnika Zabrze.

Czuje się Pan spełniony jako piłkarz?

Nie byłbym w porządku, gdybym powiedział, że nie czuję się spełniony. Zdobycie wicemistrzostwa olimpijskiego, dwóch Pucharów Niemiec, wicemistrzostwa Niemiec, występy w Lidze Mistrzów, Pucharze UEFA czy w reprezentacji Polski to wielki sukces. Do tego cały czas występując w Bundeslidze, a nie siedząc na ławce rezerwowych. Czuję się spełniony jako zawodnik, choć niedosyt jest z racji tego, że do kolekcji moich sukcesów i klubu nie udało się dorzucić mistrzostwa Niemiec.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze