Był uważany przez ekspertów oraz kibiców za najlepszego bramkarza Wisły Kraków w latach 90-tych. Zrobiło się o nim także głośno po pamiętnym spotkaniu Wisły Kraków z Legią Warszawa w 1993 roku. O kim mowa? Oczywiście o Jacku Bobrowiczu, z którym o polskiej piłce oraz także o nim, szczerze, rozmawiał Marcin Malinowski.
Jak Pan wspomina lata 90-te? Czy polski futbol przeżywał wtedy kryzys? Czy może po prostu potencjał nie został wykorzystany?
Według mnie to drugie. Moim zdaniem wtedy byli dobrzy piłkarze, ale nie wydobyto z nich wystarczającego potencjału. Byli to też lepsi piłkarze niż teraz. Według mnie w dzisiejszych czasach polski piłkarz ma za dużo pieniędzy. Bo młodzi chłopcy, którzy mają 21, 22 lata – dla nich jest ważny samochód za 60 tysięcy, różowa koszulka, torebka na boku i włosy na żel. Nie mają ci ludzie żadnej skromności. W latach 90-tych tyle piłkarze nie zarabiali, bo były to inne czasy. Nie można było się dorobić samochodu ani domu. W tej chwili młody chłopak idzie do zespołu z ekstraklasy i zarabia zdecydowanie za dużo. Do tego poziom naszej ligi nie powala. Trudno to nazwać ekstraklasą, bo te mecze są bardzo często nudne, sprowadzamy piłkarzy trzecioligowych ze świata i płacimy im dobre pieniądze; to już lepiej takie pieniążki naszym płacić niż zawodnikowi np. z Chorwacji itd. Oczywiście, zdarzają się zawodnicy z zagranicy, co grają dobrze, ale rzadko.
Według Pana, co było głównym problemem, że w latach 90-tych nasza reprezentacja Polski nie awansowała na żadne w tych latach MŚ i ME?
Może i trenerzy byli głównym problemem. Może wtedy lepiej byłoby postawić na szkoleniowca z zagranicy, a nie stawiać ciągle na polskich. Ja cały czas twierdziłem i twierdzę, że dla mnie Leo Beenhakker był fachowcem i on powinien zostać. Bo jeżeli bierze się trenera, który zdobył drugiej miejsce w lidze polskiej, zero doświadczenia i tak dalej, to z czym do ludzi? Może liczyli na to, że mu się uda. Jednak wtedy trzeba było fachowca z zagranicy, który nie ma kolegów, znajomych agentów, którzy prosili, aby jakiś zawodnik mógł wejść do reprezentacji, bo w tamtych czasach działało to tak, że zawodnika, który wszedł do reprezentacji, można było drożej sprzedać.
W latach 90-tych mieliśmy dobrych piłkarzy, ale czy jednym z głównych powodów gry poniżej oczekiwań kibiców nie był alkohol, który dla niektórych piłkarzy był jak woda? Bo wiele talentów przez alkohol się zmarnowało.
Tak. Alkohol to z pewnością jeden z głównych powodów. Wiadomo że byli niektórzy, którzy zaglądali do kieliszka. I zdarzało się to w Wiśle Kraków i w Legii Warszawa, i także w innych klubach.
Czyli sytuacja była podobna do tej, jaką przedstawił w swojej autobiografii Andrzej Iwan. Byle jaka okazja i już był powód, aby się napić.
Dokładnie. Tylko Andrzej Iwan grał trochę wcześniej niż ja. Sam czytałem tę książkę, bo mój syn, który sam jest piłkarzem, ma sporo sportowych książek. Iwan przyznaje się oficjalnego do tego i… tak było. W każdym zespole znajdował się człowiek, który zaglądał do kieliszka.
Wróćmy do początku Pana kariery, czyli do lat 80-tych. Stomil Grudziądz, jak Pan wspomina ten klub?
Jestem wychowankiem tego klubu i on niestety już nie istnieje. Był to klub, który był przy stadionie żużlowym. Bardzo miło wspominam ten klub. Potem poszedłem do Zawiszy Bydgoszcz.
Dokładnie, potem była Zawisza Bydgoszcz. Podobno zadebiutował Pan tam tylko dlatego, że działacze mieli konflikt z Andrzejem Brończykiem?
Tak, zgadza się, śp. Andrzejem, bo już nieżyjącym. W Bydgoszczy zdobyłem mistrzostwo Polski juniorów, odbyłem służbę wojskową i odszedłem do Zagłębia Sosnowiec.
No właśnie, później było Zagłębie Sosnowiec, ale był tam pan głównie rezerwowym.
Tak, rozegrałem niestety tylko siedem spotkań. Gdy byłem zawodnikiem Zagłębia, to dodatkowo pracowałem na kopalni. Było mi ciężko, że nie mogłem wywalczyć miejsca w bramce, bo nie czułem się słabszy, jednak trenerzy uważali, że nie zasługuję na miano pierwszego bramkarza.
Po Zagłębiu Sosnowiec była Wisła Kraków. Jaka była historia tego transferu? Jak to się stało, że Wisła zainteresowała się bramkarzem, który w Zagłębiu nie wywalczył sobie miejsca w bramce?
Był taki okres, że sprawdzano mnie w Herthie Berlin, bo mam szwagra, który mieszka w Berlinie, i pojechałem tam. Byłem tam 2-3 tygodnie i Hetha zwróciła się do Zagłębia, że mnie chce, ale warunki finansowe nie były za bardzo ciekawe. Minął krótki okres po tych testach i spotkałem kolegę, który powiedział mi, że Wisła jest mną zainteresowana. Pojechałem na jeden trening i po tym treningu zdecydowano mnie kupić. Po trzech czy czterech latach gry w Wiśle pewna gazeta napisała, że jestem wart kilka autokarów. Nikt nie spodziewał się, że będę prezentował się w Wiśle tak dobrze. Trenerzy wypowiadali się, że są zaskoczeni, że wypłynąłem tak daleko.
Ten transfer był szansą na drugie życie, którą Pan wykorzystał. Dobre występy zaowocowały powołaniem do reprezentacji. Wystąpił pan w meczu z Egiptem. Później okazało się, że był to dla pana pierwszy i ostatni mecz w reprezentacji. Według pana, czego zabrakło, aby miał pan na koncie więcej występów w reprezentacji?
Zawsze na przeszkodzie stawał mi bramkarz. Trudno było się przebić, bo mieliśmy dobrych bramkarzy. Każdy nowy trener, który przychodził, stawiał prawie zawsze na tych samych bramkarzy. Człowiek, którego mogę pochwalić, to Jerzy Kopa [trener m.in. Legii Warszawa czy Lecha Poznań]. To był człowiek; który bramkarz zawalił, jest do zmiany. Nie patrzył na nazwisko.
W tamtych latach popularne były różnego rodzaju zakłady. Śp. Jerzy Wyrobek zakładał się o kolorowy telewizor, a Piotr Voigt z Jerzym Machnikiem grali o samochód.
Ja wygrałem z rzutów karnych samochód. Był taki moment w Wiśle, że obroniłem bardzo dużo rzutów karnych w jednej rundzie. I kiedyś jak wracaliśmy z meczu, pan Voigt powiedział, że mi na dziesięć siedem strzeli. Ja mówię: o co? A on: o Skodę Favorit. Wtedy ten samochód był na tamte czasy bardzo dobry. Umówiliśmy się na wtorek, dziesiąta rano. Myślałem, że żartował sobie, ale nie… Przyjechał faktycznie we wtorek o dziesiątej, wysiadł z BMW i zaczął strzelać karne. Trzy go podpuściłem, siedem obroniłem z rzędu.
Skoro jesteśmy przy Voigcie, jak Pan wspomina tego człowieka? Czy można go porównać do dzisiejszych dobroczyńców polskich klubów jak Cupiał?
Ja nie miałem nic wspólnego z Cupiałem, tylko słyszałem, że jest to konkretny facet . Jeśli umówi się z gościem, to nie lubi takich rzeczy, że ktoś mu powie 200 tysięcy, a nagle usłyszy, że ktoś tam dostał 300 i zaraz idzie do niego. Voigt może nie był takim majętnym człowiekiem, ale był bardzo życzliwy, którego miło wspominam. Ogólnie mam dobre słowo o nim.
Powoli wkraczamy na grząski grunt, bo nie da się uniknąć tematu korupcji. W latach 90-tych była ona wszechobecna. Pan został jednym z bohaterów korupcji, której… no właśnie, była czy jej nie było? Chodzi o mecz z Legią. 0:6 dla Legii.
Ja powiem tak, minęło 21 lat od tego i mogę śmiało powiedzieć o tym, jak było, nie mam nic do ukrycia. Ja bynajmniej w tym nie uczestniczyłem. Może i coś było… Ja sam miałem później podejrzenia, ale nikogo za rękę nie chwyciłem. Może za ten mecz ktoś wziął kasę. Nie mam pojęcia. Po tym meczu ukarano surowo tylko trzech zawodników Wisły. Grędę, Gałuszkę i mnie. Reszta graczy ukarano tylko naganą lub dostali karę dyskwalifikacji w zawieszeniu.
No właśnie. Po tym meczu kilku piłkarzom zarzucono brak zaangażowania. Posypały się kary, której największymi ofiarami byli właśnie: Gręda, Gałuszka i pan. Wyrok brzmiał sześć miesięcy rozbratu z futbolem i nieodnowieniem kontraktu.
Pamiętam, że pewnego dnia w jednej z kawiarni w Krakowie siedzieliśmy sobie i spotkał mnie pewien dziennikarz i powiedział: „Jacek, jesteś ukarany! Gręda i Gałuszka także”. Mniej więcej miesiąc później zadzwoniono do mnie, że chcą mnie Błękitni Kielce i czy mógłbym przyjechać do siedziby klubu. Zgodziłem się. Na miejscu zastałem wysłannika klubu, który swoim wyglądem nie powalał… Do Krakowa przyjechał w… kaloszach. Jednak odbyliśmy rozmowę, lecz nie dogadaliśmy się i transferu nie było. Suma, którą chcieli dać była – delikatnie mówiąc – śmieszna.
Po tej aferze stał się Pan bramkarzem II-ligowej Ślęzy Wrocław i wydawało się, że kwestią czasu jest Pana powrót do pierwszej ligi. Jednak nie udało się Panu wrócić do jakiegoś pierwszoligowego klubu, a przecież udało się Panu wypracować pewną markę. Nikt nie chciał mieć u siebie Jacka Bobrowicza?
Nie dostałem żadnych propozycji z I-ligowych drużyn, oprócz później Hutnika, w którym zagrałem mało spotkań. Ale przejście do tej drużyny to katastrofa! Chcieli mieć dwóch dobrych bramkarzy w drużynie. Obojętnie, w jakim meczu zagrałem w barwach Hutnika, zawsze dostawałem w pewnej gazecie niską notę, nawet jak broniłem bardzo dobrze. Pisano, że słaby jestem, że nie nadaje się itd. Totalne bzdury. Była totalna nagonka na mnie. Kiedyś spotkałem się przypadkowo z dziennikarzem, co pisał tak o mnie fałszywie i powiedziałem mu: „Spier***** gościu, bo Cię zaraz pier*****”, bo to była chora sytuacja i byłem na tego dziennikarza bardzo wkurzony. Sami moi koledzy z drużyny dziwili się, że tak słabo jestem oceniany, a w meczach, jakich broniłem, grałem dobrze, a nawet bardzo dobrze. Później odszedłem z Hutnika i grałem w coraz niższych ligach, nie było motywacji. Chociaż jeszcze zostałem najlepszym bramkarzem II ligi po drodze. Gazety sportowe pisały, że Bobrowicz w II lidze się bawi, że powinien grać w I lidze, ale niestety nie było propozycji. Tadek Dąbrowski, ściągając mnie do Radomska, nie zrobił błędu, zaufał mi, i nasza współpraca się układała dobrze do pewnego czasu. Chciałem podwyżkę, niedużą, ale on za bardzo nie chciał, choć byłem bramkarzem numer jeden. Kilka lat później ściągnął do RKS-u Adama Matyska, któremu dał dużo, dużo więcej zarobić. Kwota, jaką chciałem, w porównaniu do pensji, jaką miał Matysek w RKS-ie, była śmieszna, ale jednak podwyżki nie dostałem, co mnie zdziwiło. Później już grałem w klubach, gdzie było raczej biedno.
Wspominał Pan, że był kiedyś na testach Herthy Berlin. Był Pan na testach jeszcze jakiegoś innego znanego klubu?
Tak. W Legii Warszawa. Byłem w wojsku, kiedy grałem w Zawiszy Bydgoszcz i dostałem powołanie do Legii Warszawa. Byłem tam dwa tygodnie na testach, to było za śp. Kazimierza Górskiego, potem trenerem był Jurek Kopa. Wtedy pierwszym bramkarzem Legii był Jacek Kazimierski. I ja jako żołnierz przyjechałem i spałem na kopalni sportowej. Od razu przypomniała mi się pewna historia… Pewnego dnia wybraliśmy się na Łazienki na piwo, czyli niedaleko stadionu Legii. Kulturalnie, w mundurach, wypiliśmy sobie i tyle. Gdy wracaliśmy, wskoczyłem do stawu. Ale nie dlatego, że się opiłem, tylko dlatego, że ratowałem dzieci. Dziecko prowadziło wózek, w którym znajdowało się inne mniejsze dziecko. I stało się niefortunnie tak, że dziecko prowadzące wózek wpadło z tym wózkiem do stawu. Ja bez zastanowienia wskoczyłem do tego stawu i zacząłem ratować te dzieci. Chociaż ja sam mogłem się utopić. Bardzo ciężko wychodziło się z tego stawu, jednak gdy pomogli mi koledzy, z którymi byłem na piwie, ja oraz dwójka dzieci wydostaliśmy się z tego stawu. Kobieta, której uratowaliśmy dzieci, bardzo nam dziękowała. Gdy wróciłem na kopalnie, jeszcze dostałem opier***, bo mój mundur i buty były w katastrofalnej kondycji. Powiedziałem, że wpadłem do rzeki i dlatego tak wyglądam. Później któryś z chłopaków powiedział, dlaczego tak wyglądałem, i w nagrodę dostałem pięć dni urlopu. Jest to historia, którą znali tylko ci chłopcy. Nikomu innemu nie opowiadałem, nawet żonie.
Jak wspomina Pan swoich trenerów?
Dobrze. Moim ulubionym był Musiał w Wiśle. Ogólnie miałem dobrą styczność z trenerami. Sądzę, że trenerzy lubili mnie. Nie imprezowałem i tak dalej jak inni zawodnicy.
Czym się Pan dzisiaj zajmuje?
Pracuję teraz. Od ponad dziesięciu lat zasuwam po dwanaście godzin i nie mam wielkich pieniędzy. Jestem normalnym człowiekiem. To jest smutne, że człowiek zapier**** czasami nawet w soboty i w niedziele i zarabia małe pieniądze, a tu taki gówniarz przyjdzie do ekstraklasy i od razu zarobki miesięczne, o których przeciętny człowiek może pomarzyć. Jestem także trenerem rezerw Cyklonu Rogoźnik.
No właśnie, rzecz, o której tutaj wspomina- Legia przez szereg lat nieuczciwie sobie pomagała, ściągając najlepszych piłkarzy z całego kraju pod pozorem odbycia służby wojskowej. W taki sposób nic dziwnego, że tyle razy byli mistrzem, jak mogli za darmo gwizdnąć gwiazdy rywalom.