Dlaczego to Legia wygrała Puchar Polski?


2 maja 2015 Dlaczego to Legia wygrała Puchar Polski?

Legia i Lech ostatnio w finale Pucharu Polski mierzyły się w 2011 roku w pamiętnym meczu w Bydgoszczy, gdzie same aspekty piłkarskie przysłoniły wydarzenia związane z kibicami. Nad tym, dlaczego Lech znów został w pokonanym polu w starciu o dużą stawkę z Legią, spróbujemy zastanowić się poniżej.


Udostępnij na Udostępnij na

Na wiosnę mistrzowie Polski w wielu spotkaniach z renomowanymi rywalami lub tymi z górnej części tabeli mieli wiele problemów. Chociażby wspomnieć mecze z Ajaksem, Lechem (w lidze na razie remis i porażka w bezpośrednich starciach) czy nawet z Wisłą, Jagiellonią czy Lechią. To kolejny powód, dlaczego Berg mógł mówić, że finał krajowego pucharu jest szczególnie ważny. Które elementy sprawiły, że Norweg tym razem wyszedł zwycięsko ze starcia z byłym szkoleniowcem Legii, Maciejem Skorżą?

1. Nierówne dyspozycje

Obie drużyny nie prezentowały swojej pozytywniejszej strony dłużej niż 45 minut. Choć i to zależy od przypadku. Dodatkowo była bardzo duża dysproporcja w przypadku obu ekip między tym, co nazwalibyśmy pozytywną twarzą drużyny w meczu finałowym i tą negatywną stroną. Lech zaczął imponująco w porównaniu do Legii, tłamsząc, niszcząc i wgniatając ekipę Berga w ziemię. Broniąca dwoma liniami Legia nie istniała pierwszym minutach.

Taki stan rzeczy trwał od zdobycia przez Lecha bramki. Później wyrównał pechowy strzelec samobója, Tomasz Jodłowiec i od tamtego momentu piłkarze dowodzeni przez Macieja Skorżę nie potrafili wrócić do intensywności, z jaką zaczęli spotkanie. Legia w żadnym momencie meczu nie grała tak, jak Lech w początkowych minutach, ale w drugiej połowie zamroziła Lecha i bazując głównie na swoim doświadczeniu, dowiozła korzystny wynik do końca

Przyjezdni z Poznania nie wykazywali się wówczas jakąkolwiek większą ruchliwością w ataku wskazującą na to, że to zespół będący wiceliderem naszej ekstraklasy. Ale cóż, jaka liga, taki wicelider. Sęk we wszystkim taki, że przewaga Legii nad Lechem trwała ponad 45 minut. W drugą stronę trwało to znacznie krócej. I mistrz Polski dominował nad rywalem w momencie, gdy on musiał odrabiać straty. Czyli ujmując to w prostych słowach, warszawianie ze swoją dominacją trafili po prostu w lepszym, dogodniejszym momencie.

2. Nieskuteczność Lecha

Powyżej wspomnieliśmy o tym, jak drużyna na co dzień grająca swoje mecze na stadionie przy ulicy Bułgarskiej weszła w mecz. To, co cechuje zwycięzców, to instynkt zabójcy. Ilość sytuacji stworzona w spotkaniu z mistrzem Polski musi zostać wykorzystana, inaczej w późniejszym toku gry sprawy obracają się przeciw tobie. Ile razy już to oglądaliśmy? To słynne „niewykorzystane sytuacje lubią się mścić”?

Nie można liczyć w spotkaniach takiej rangi na otrzymanie od rywala dziesięciu okazji sam na sam z bramkarzem. Lech miał niemal cztery razy więcej sytuacji bramkowych i również cztery razy więcej strzałów. Tylko co z tego, skoro pod koniec meczu liczba zdobytych bramek przemawia na korzyść Legii?

Lechici w początkowych dwóch kwadransach bardzo dobrze rozdzierali blok obronny Legii za pomocą prostopadłych podań, wykorzystywali pojedynki 1 na 1 z bocznymi obrońcami rywali (szczególnie słabo wypadł w omawianym okresie Tomasz Brzyski) i często znajdowali się w sytuacjach, których legioniści starają się za wszelką cenę unikać – gdy piłka znajduje się za blokiem piłkarzy środka pola Legii (Jodłowiec, Vrdoljak), a przed czwórką defensorów. Nieumiejętność wykorzystania tych przewag jest po części spowodowana personaliami, jakimi dysponował Skorża, szczególnie mając na myśli Zaura Sadajewa, który najprawdopodobniej pożegna się po sezonie z Bułgarską.

3.Dyspozycje bramkarzy

Nerwowa i niepewna dyspozycja Gostomskiego w trakcie trwania całego finału wzbudziła szereg szyderczych ataków na Twitterze w czasie meczu. Ale uwagi były podyktowane słusznymi obserwacjami (bo trudno było to przeoczyć) – Maciej Gostomski zamiast pełnić rolę muru, bardziej przypominał szwajcarski ser, albo jak kto woli, Łukasza Fabiańskiego z jego pierwszych miesięcy na Wyspach.

Wówczas obecny bramkarz walijskiej Swansea City cechował się nerwowością, niedokładną oceną lotu piłki, brakiem zdecydowania i konkretnych męskich decyzji, bez wątpienia potrzebnych każdemu bramkarzowi grającemu w takiej specyficznej lidze, gdzie obrońca słupków jest traktowany przez sędziego nieco inaczej niż na kontynencie. To wtedy były bramkarz Arsenalu został nazwany Flappyhańskim.

Gostomski popełniał wiele podobnych do Łukasza z tamtego okresu błędów. Przykład? Wyjście do dośrodkowania przy pierwszym golu dla Legii. Za mało? Jeszcze w pierwszej połowie ekipa Berga mogła wyjść na prowadzenie, gdy Gostomski wyszedł do dośrodkowania Żyry, nie trafił w piłkę, ta minęła Saganowskiego i spadła pod nogi Kucharczyka. Gdyby skrzydłowy Legii nie uderzył tak naprawdę w środek bramki, to krytyka bramkarza Lecha byłaby znacznie większa.

Kuciak z kolei nie zagrał spektakularnego spotkania, ale był pewny w tym, co robił. O ile we wcześniejszych meczach rundy wiosennej zdarzały mu się pomyłki, z których wychodził z twarzą przez nieporadność rywali, to dzisiaj na Stadionie Narodowym brał w swoje ręce wszystkie piłki, które powinien był obronić, cechując się pewnością siebie i zdecydowaniem. Jednym słowem – duża różnica.

4. Zmiany

Nie da się o tym nie wspomnieć w kontekście spotkania finałowego. Berg od początku zaryzykował, stawiając na Guilherme na prawej stronie kosztem Michała Żyry. Decyzja podyktowana dyspozycją Brazylijczyka w ostatnim czasie wydawała się logiczna, dlatego obecność Żyry na ławce nie wzbudziła tak dużej sensacji.

Odsyłając uniwersalnego Guilherme pod prysznic jeszcze przed końcem pierwszej połowy meczu, norweski szkoleniowiec przyznał się do błędu w kontekście doboru wyjściowego garnituru. I brawa dla Berga za taką odważną decyzję. Wejście Żyry sprawiło, że martwa prawa strona uaktywniła się i mistrz Polski nie bazował tylko na lewej flance i Kucharczyku, czyli de facto stał się trudniejszy do rozszyfrowania przez Lecha poprzez więcej opcji rozegrania ataku. Żadna z roszad dokonanych później przez Macieja Skorżę (wpuszczenie Keity, Formelli i Jevticia) nie miała takiego wpływu na losy meczu, jak to, czego dokonał Berg jeszcze przed gwizdkiem sędziego oznaczającym zejście na przerwę do szatni.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze