Ty też możesz być piłkarskim hipsterem!


24 października 2014 Ty też możesz być piłkarskim hipsterem!

W miniony wtorek i środę kibice na Starym Kontynencie zasiedli na trybunach i przed telewizorami, aby po raz kolejny podziwiać futbol na najwyższym poziomie w rozgrywkach Ligi Mistrzów. W tym samym czasie północno- i środkowoamerykańscy odpowiednicy europejskich kibiców raczyli się własnymi elitarnymi rozgrywkami i mogli oglądać, między innymi, jak Oribe Peralta za sprawą dwóch trafień daje zwycięstwo meksykańskiemu America De Mexico nad gwatemalskim CDS Comunicaciones. Zgadza się. Strefa CONCACAF też ma swoją Ligę Mistrzów, o czym wielu fanów piłki nożnej nie wie.


Udostępnij na Udostępnij na

Kwestia międzypaństwowych rozgrywek klubowych na każdym kontynencie najlepiej pokazuje, jak daleko są europejskie zespoły przed resztą świata. I nie chodzi tylko o poziom grania w piłkę, ale też o całą otoczkę, jaka jest z nią związana – finanse, kibiców, infrastrukturę, transmisje. Wszystko na kosmicznym poziomie.  Wobec tego, mając stale do czynienia z najwyższym pułapem, od święta (albo rzadziej) zaglądamy do wydarzeń i rozgrywek piłkarskich, które toczą się w innych częściach świata. Trudno się temu dziwić. W naszej LM mamy: najlepsze zespoły świata, najlepszych trenerów i piłkarzy przypominających roboty, bo z taką automatyką wykonują niektóre zagrania. Mamy też: piękne stadiony, tłumy kibiców i sporo pieniędzy w klubach – dlaczego więc przeciętny: Smith, Muller czy Kowalski mieliby zacząć szukać czegoś innego do oglądania, skoro mają wszystko pod nosem?

Zawsze znajdzie się jednak grupa koneserów, która nie będzie się ograniczała tylko do tego, co wszyscy oglądają, ale przybierze szerszą perspektywę i zobaczy to, czego inni ludzie nie oglądają, przez co stanie się bogatsza o nowe doświadczenia i wiedzę. Trudno powiedzieć, ile osób w Polsce ogląda LM rodem z CONCACAF, ale gdyby transmitowali mecze tych rozgrywek w jakimś pubie w centrum Warszawy, to tłumów wchodzących drzwiami i oknami raczej trudno by było się spodziewać.

Historia CONCACAF Champions League jest całkiem podobna do historii jej europejskiej odpowiedniczki. Założona na początku lat sześćdziesiątych, wstępnie miała być etapem eliminacji do południowo amerykańskiej Copa Libertadores. Kluby z Meksyku i reszty regionów chciały toczyć batalię z tymi z Ameryki Południowej i wstępnie federacja z Południa wydała zgodę na dostęp dla gorszych piłkarsko klubów z Północy. Ale mimo obustronnej zgody nie doszło do tego i kraje CONCACAF uznały, że będą grały we własnym, nieco skromniejszym, ale bardziej regionalnym gronie. W końcu rozgrywki uformowały się na wzór europejskiego Pucharu Mistrzów, ze wstępnymi fazami eliminacji dla klubów z krajów karaibskich. Wraz z rozwojem MLS więcej klubów z USA zaczęło pojawiać się w rozgrywkach, wnosząc nową jakość i świeże spojrzenie co do kierunku rozwoju turnieju.

Rozgrywki parokrotnie zmieniały swoją formę na przestrzeni lat, ale raczej były to tylko kosmetyczne zmiany aniżeli wielkie reformy. Czas na wielką reformę, znów na wzór europejski, przyszedł dopiero w 2008 roku. Główne zmiany zakładały zmianę rozgrywek z formatu wiosna – jesień, na jesień – wiosna, udział 24 drużyn w ośmiu grupach liczących po trzy zespoły i zmianę podziału miejsc w turnieju ze względu na kraje. Cztery miejsca mają kluby z USA i Meksyku, po trzy mają Kostaryka i zespoły karaibskie (które nadal przechodzą swoją własną wewnętrzną fazę eliminacji), po dwa dostały: Panama, Salvador, Honduras i Gwatemala, a po jednym miejscu Kanada oraz Nikaragua.
O ile organizacja poszła do przodu, a poziom sportowy cały czas powoli to robi, to z infrastrukturą jest już gorzej. CONCACAF, czyli organizator rozgrywek, występujący w takiej samej roli jak UEFA w przypadku LM, wprowadziła nowe restrykcję dotyczące stadionów, na których rozgrywane są poszczególne mecze. Patrząc na to, jakie kraje uczestniczą w rozgrywkach, można się domyśleć, że sporo zespołów ma kłopoty z wypełnieniem takich wymogów ze względu na brak pieniędzy na inwestycje. Małe kraje Ameryki Środkowej nie mają dużych kapitałów i uznają, że jest wiele ważniejszych sektorów, w które należy inwestować pieniądze, niż piłka nożna. A że kluby nie mają właścicieli zaopatrzonych w petrodolary, to często grają na stadionach przypominających skanseny. Taki przykład to Real Esteli, klub z Nikaragui, który dwukrotnie (rozgrywki 2009/2010 i 2010/2011) musiał być wykluczany i następnie zastępowany przez inny zespół przez niespełnienie wymogów stadionowych.

Rzadko takie zmartwienia mają kluby z Meksyku, bo jest to zwyczajnie większy kraj, bardziej uznawany i liczący się na arenie międzynarodowej, w związku z czym problem ze stadionami jest mniejszy – jest choćby Azteca, jeden z największych obiektów piłkarskich na świecie. Może to jest wytłumaczeniem dla faktu, iż kluby z Meksyku tak zdominowały ten turniej. 24 razy rozgrywki wygrywał zespół z tego kraju. Skalę zjawiska pokazuje fakt, że drugi w kolejności kraj pod względem wygranych to Kostaryka i ma tych triumfów cztery razy mniej. Stany Zjednoczone ledwie dwa razy miały zespół, który wygrywał.

Dla potwierdzenia wystarczy zobaczyć, kto w ostatnich latach dochodził do najwyższych faz LM CONCACAF. Wszystkie trzy ostatnie finały były rozgrywane pomiędzy meksykańskimi zespołami, co trochę przypomina nam obecną dominację w europejskich pucharach drużyn z Hiszpanii, tyle że one nie robią tego na taką skalę. Powoli, wraz z rozwojem swojej piłki, do głosu dochodzą Amerykanie (rok temu wprowadzili dwa zespoły do półfinałów), ale jeszcze trochę czasu minie, zanim będą na równi rywalizować z sąsiadami z Południa. Statystyki spotkań wszystkich zespołów we wszystkich fazach LM z ostatnich sześciu sezonów dobitnie pokazują tę wciąż całkiem sporą różnicę – amerykańskie zespoły wygrywały z rywalami z regionu tylko 41% meczów, które rozgrywały, zaś w przypadku Meksyku liczba ta wynosiła 59%. Wszystko widoczne jak na dłoni.

Niezłą promocją dla CONCACAF Champions League byłby transfer jakiejś gwiazdy rozgrywek do dobrego europejskiego klubu, ale takich manewrów brakuje. Ci, którzy są nagradzani nagrodami dla najlepszego strzelca czy piłkarza turnieju, raczej nie ruszają się nigdzie dalej. I to pomimo faktu, że część z nich to nazwiska znane bardziej światłym fanom futbolu z Starego Kontynentu, bo Humerto Suazo czy Mariano Pavone mają w swoich życiorysach epizody europejskie, ale było to, zanim trafili na amerykański kontynent.

Dlatego osoby, które spędzają czas na oglądaniu tych rozgrywek, jeszcze długo będą nazywane piłkarskimi hipsterami. Niestety taka jest brutalna prawda, ale jeśli ktoś miałby zdetronizować Ligę Mistrzów UEFA (co trudno sobie nawet wyobrazić), to prędzej będzie to jej azjatycki odpowiednik albo Copa Libertadores. Ale przecież nie zawsze najlepsi są najciekawsi.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze