4:1? Jak to możliwe?


31 lipca 2014 4:1? Jak to możliwe?

Ten wynik na pewno przejdzie do historii polskiej piłki klubowej. Teraz spróbuję odpowiedzieć na tytułowe pytanie, czyli jak to możliwe? Jak to się stało, że mistrz Polski tak wysoko pokonał mistrza Szkocji?


Udostępnij na Udostępnij na

W zasadzie trudno było na to pytanie odpowiedzieć zaraz po meczu. Emocje i radość ze zwycięstwa polskiej drużyny w eliminacjach do Ligi Mistrzów, na dodatek z tak renomowanym rywalem, były nieziemskie. Większości więc umknęło analizowanie gry „Legionistów” chłodnym okiem, aby dostrzec to, co sprawiło, iż Celtic strzelił tylko raz, zaś podopieczni  Berga czterokrotnie.

Złe dobrego początki

Skład, który Henning Berg posłał do boju od pierwszej minuty, niczym nie odbiegał od normy w tym zakresie, w którym zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Nawet gra bez typowego snajpera z przodu jest już normalką dla warszawskiego klubu. Trudno zaś było ocenić, czy skład Celticu jest typowy czy nie, gdyż ten zespół od czerwca ma nowego trenera w osobie Ronniego Deili. Na pewno nie pomogło mu to, że musiał wystawić nominalnego prawego defensora – Adama Matthewsa, na lewej stronie. Zabrakło zaś najlepszego w tym momencie zawodnika szkockiej drużyny, czyli Scotta Browna, ze względu na kontuzję. Z nim na boisku Legii na pewno byłoby trudniej.

Pierwsze minuty nie były wybitne dla żadnej ze stron, ale to Celtic je lepiej wykorzystał, zdobywając bramkę. Dlaczego ona padła? Po pierwsze, pojedynek z McGregorem przegrał Tomasz Brzyski. Po drugie, w rejonie boiska, do którego zszedł ze skrzydła McGregor, wyraźnie brakowało jednego z defensywnych pomocników Legii, który powinien tam stać i asekurować ten sektor. Po trzecie, za późno zagrożenie zauważył Astiz i nie zdążył skutecznie zablokować strzału, który dał Szkotom prowadzenie.

Legia chwilę później wyrównała, ale z czysto piłkarskiego punktu widzenia nie można powiedzieć, że przez to grała dobrze. Pierwsze pół godziny meczu przebiegało piłkarzom mistrza Polski z koniecznością zmierzenia się z pressingiem Celticu. Legia, grając krótką piłką na własnej połowie, miała zazwyczaj do czynienia z sześcioma piłkarzami gości, którzy nieustępliwie i agresywnie naciskali. A przez brak klasycznego rozgrywającego trudno było się warszawiakom z tym uporać. Ani Jodłowiec, ani Vrdoljak nie są piłkarzami, którzy umieją sobie poradzić z pressingiem przeciwnika. Szybko się gubią. Ale i tak są lepsi piłkarsko od bardziej zrównoważonego Helio Pinto. Brakuje więc Legii zawodnika w środku pola, który regulowałby tempo gry, umiałby posłać długą piłkę, jak i krótko rozegrać akcję. Jak więc „Legioniści” reagowali na pressing? Źle. Nacisk „Celtów” spowodował, że Legia straciła na pewności siebie, dłużej wchodziła w mecz, momentami brakowało spokoju, dokładności i wyrachowania.

Przesilenie

Po bramce na 2:1 Celtic nie był już tak pewny siebie. Piłkarze tego klubu zwyczajnie zdali sobie sprawę z tego, że mogą to spotkanie przegrać. Ale dalej naciskali. Czym to się skończyło? Czerwoną kartką dla Efe Ambrosa. Dlaczego? Dlatego, że uważnie śledząc, jak drużyna Deili zakłada pressing, od początku meczu można było zauważyć błędy popełniane w wykonywaniu tego schematu taktycznego. Błędy się pojawiały, ponieważ nowy trener dopiero uczy swoich podopiecznych takiej gry i piłkarze nie pojęli jej jeszcze w stu procentach. Mimo to Legia nie najlepiej sobie z tym radziła, ale dwa razy wykorzystała błędy „The Bhoys” i to było kluczowe dla przebiegu spotkania.

Celtic wykonując nacisk, wykorzystywał sześciu piłkarzy, jak wcześniej wspomniałem. Czterech z nich (czyli blok obronny) ustawiał się wtedy mniej więcej na linii połowy boiska i raczej nie brał udziału w pressingu. Strata piłki przy rozegraniu była więc dla Celticu samobójstwem, bo był tak wysoko ustawiony. Tak padła bramka na 1:1. Po drugie, boczni obrońcy nie wpasowali się do gry zespołu z Glasgow. Byli zbyt wolni, chaotyczni i popełnili najwięcej błędów. Wystarczy zobaczyć bramkę na 2:1. Matthews i Lustig dali się ograć, jakby byli defensorami Puszczy Niepołomice. Pressing Celticu spowodował więc, że Legia miała mało miejsca na własnej połowie, a dużo na połowie Celticu (o zgrozo!). Problem był tylko z wyprowadzeniem piłki. Po czerwieni dla nigeryjskiego defensora Celtic zaprzestał pressingu i cofnął się głębiej na własną połowę, co było naturalną reakcją na taki przebieg wydarzeń. Wydaje się jednak, że trener Deila popełnił błąd w zmienianiu taktyki w przerwie. Zdejmując Pukkiego, nie było już zawodnika, który mógłby przetrzymać piłkę na połowie Legii, czekając na kolegów. Kayal, który wszedł nie zrobił tego, bo jest środkowym pomocnikiem. Nie było więc na kim zawiesić gry, co mocno utrudniało poczynania ofensywne gości.

Bogactwo sytuacji

Wszystko to sprawiło, że Legia przejęła inicjatywę i kreowała grę. Robiła to dobrze, a dowodem na to są liczne okazje podbramkowe, jakie mieli podopieczni Berga. Wielu z nich niestety nie wykorzystali, z karnymi Vrdoljaka na czele. Szkoci wówczas liczyli głównie na przewagę, jaką mieli pod względem siły fizycznej i na stałe fragmenty gry. I się przeliczyli. Można powiedzieć, że powinni przegrać 8:1, bo tyle „setek” miała Legia. Jednak 4:1 trzeba szanować i się z tego bardzo cieszyć, ale nie wyolbrzymiać tego rezultatu, bo gdyby nie kartka dla Ambrosa, mecz mógłby się inaczej potoczyć. Legia świetnie wykorzystała fakt jego wydalenia z boiska i ma dobrą zaliczkę przed rewanżem. Ale 4:1 to nie wynik pewny, nie sprawia, że można już myśleć o następnej rundzie. Celtic jest mocny u siebie, musi wygrać 3:0, co jest możliwe. Legia nie może więc się zachłysnąć tym zwycięstwem, tylko podwójnie zmobilizować i dać wszystko w starciu na Celtic Park. Szkoci na pewno nie będą przebierali w środkach, a niesieni dopingiem swoich kibiców będą dobrze zmobilizowani. Życzmy więc powodzenia Legii, bo na pewno jest w korzystnym położeniu, które musi teraz wykorzystać.

 

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze