Cztery ważne aspekty po 35. kolejce Premier League


5 maja 2015 Cztery ważne aspekty po 35. kolejce Premier League

Jakie wnioski należy wyciągnąć po tej serii gier? Przede wszystkim padło rozstrzygnięcie, do kogo trafi trofeum Barclays Premier League za zwycięstwo w rozgrywkach. Na drugim biegunie tabeli trwa zażarta walka o śmierć i życie. Spadek z Premier League może mieć okrutne długofalowe konsekwencje, czego dowodem jest Wigan, które właśnie zlatuje do Championship, ledwie dwa lata po zdobyciu FA Cup i występach w Lidze Europy.


Udostępnij na Udostępnij na

1. Mamy mistrza!

Kluczem do zdobycia pierwszego od pięciu lat tytułu mistrzowskiego dla Chelsea była znakomita gra linii defensywnej z Johnem Terrym na czele

Fakt, który wielu przewidywało przed startem obecnej kampanii, i rzecz, której raczej wszyscy się spodziewaliśmy od lutego. Manchester City jeszcze w Nowy Rok był na punktowej równi z Chelsea, ale seria niepowodzeń zespołu Pellegriniego na starcie 2015 roku spowodowała, że „The Blues” w dość komfortowy sposób sięgnęli po czwarty tytuł mistrzowski w erze Romana Abramowicza.

Londyńczycy utorowali sobie drogę do dominacji w bieżącym sezonie głównie przez dwa czynniki – regularność i problemy rywali. Piłkarze ze Stamford Brigde przegrali zaledwie dwa spotkania na przełomie całego sezonu ligowego, z czego ostatni w Nowy Rok, na White Hart Lane (5:3 dla Tottenhamu). Co prawda pierwsza część sezonu była bardziej spektakularna w wykonaniu Chelsea, wówczas gra była efektowniejsza, a trzeciemu zespołowi zeszłego sezonu na pewnym etapie zaczęto wróżyć sezon bez porażki, do czasu wyjazdu do Newcastle na St. James Park na początku grudnia, ale w drugiej, mimo gorszej dyspozycji drużyny powodującej odpadnięcie z Ligi Mistrzów, udało się zachować ciągłość mentalności zwycięzców i mimo okrutnych czasem męczarni zwyciężać spotkania i kompletować kolejne oczka.

Diego Costa to najlepszy strzelec Chelsea w Premier League w tym sezonie z 19 bramkami po 35 meczach

 

Dobrym przykładem tych męczarni był jeden z niedawnych meczów, konkretnie spotkanie na Loftus Road rozgrywane z walczącym o utrzymanie QPR. Jedenastka dowodzona przez kapitana Johna Terry’ego wygrała w starciu derbowym 1:0 po bramce Fabregasa w 88. minucie spotkania. Nic w tym spektakularnego, gdyby nie to, że strzał dający tego gola był pierwszym celnym uderzeniem na bramkę Roberta Greena  w tamtym meczu. Inną ciekawą statystyką jest fakt, iż w jednym z decydujących o tytule spotkań, z Manchesterem United na własnym stadionie, Chelsea zanotowała ledwie 32% posiadania piłki. Mimo to wygrała 1:0, oddając tym razem „aż” dwa celne strzały na bramkę rywali.

Jedni ów styl będą krytykować, inni powiedzą: „Ale zaraz, zaraz. Mówimy o drużynie, która została mistrzem Anglii, czyli była lepsza od pozostałych dziewiętnastu ekip. Po co Chelsea miałaby stosować strategie rywali, skoro najwidoczniej okazały się one nietrafione, jeśli londyńczycy fetują mistrzostwo na trzy kolejki przed końcem?” . I to także zasadna kwestia. Bo bezpośredni rywale Chelsea z górnej połowy tabeli kompletnie nie radzili sobie w bezpośrednich bataliach z zespołem prowadzonym przez charyzmatycznego Portugalczyka.

Arsenal w starciach z „The Blues” zdobył jeden punkt, nie strzelając nawet bramki od powrotu „Mou” na Wyspy (łącznie cztery mecze w lidze). Manchester City oba spotkania z nowym mistrzem zremisował, United też zdobył tylko jeden punkt. Ale nie chodzi wyłącznie o liczbę oczek uzyskanych w bezpośrednich starciach, tylko o styl także. Rywale po prostu nie wiedzieli, jak przebić się przez mur złożony przez piłkarzy Chelsea, męcząc się okrutnie na widok muru złożonego przez takich tytanów, jak: Terry, Matić, Cahill czy Ivanović. Pozostałe ekipy Top 4 w sześciu meczach z Chelsea strzeliły ledwo trzy gole. Liczby czasem mówią więcej niż słowa.

Manchester United wciąż jest w fazie permanentnej odbudowy po odejściu z Old Trafford sir Aleksa Fergusona, Arsenal to ekipa, której nadal brakuje mentalności zwycięzców i prawdopodobnie trochę jakości w kadrze zespołu. Manchester City z kolei, po wygraniu drugiego tytułu za panowania szejka Mansoura, ostro zjechał w dół, czym przypłacić może Manuel Pellegrini zarówno utratą posady, jak i całego projektu budowy na Etihad ofensywnej, grającej techniczny futbol drużyny. Liverpool z kolei szuka nowego pomysłu na siebie po rozegraniu sezonu, w którym tak naprawdę brakowało mu dwóch motorów napędowych z zeszłej kampanii – Suarez strzela teraz dla Barcelony, a Daniel Sturrigde ma koszmarny sezon spowodowany ciągłymi zmaganiami z kontuzjami. Te problemy rywali sprawiają, że Chelsea na razie jest na czele angielskiej piłki. Pytanie, na jak długo.

2. Aguero jedną ręką sięga po koronę króla strzelców

Tottenham kontra Manchester City na White Hart Lane miał być dla gości meczem szansy na odskoczenie Manchesterowi United w tabeli, a dla Tottenhamu kolejną szansą na gonienie Liverpoolu. Wszyscy jednak patrzyli na to spotkanie także z nieco bardziej indywidualnego punktu widzenia – Kun Aguero zagrał w pierwszej linii City, z drugiej strony wystąpił zaś Harry Kane.

http://i60.tinypic.com/2w2ft75.png

Rywalizacja o koronę króla strzelców najprawdopodobniej ograniczy się do korespondencyjnej walki tych dwóch napastników z racji kłopotów zdrowotnych Diego Costy. Mourinho co prawda nie wyklucza, że były piłkarz Atletico wróci jeszcze przed końcem sezonu na boisko, ale w rozmowie z dziennikarzami dopuścił też taką możliwość, że Costa już w tej kampanii nie zagra.

Aguero i jego Manchester City mają jeszcze przed sobą mecze z QPR (D), Swansea (W) i Southamptonem (D). Tottenham i Kane w terminarzu mają Stoke (W), Hull (D) i Everton (W). Trudno rozstrzygać na podstawie samych terminarzy, bo to trochę jak wróżenie z fusów, ale Argentyńczyk ma w tym momencie dwa gole przewagi nad Anglikiem, a taki dystans może być niemożliwy do odrobienia w trzy kolejki, bo obaj piłkarze są zdrowi i będą grali, więc każdy z nich będzie miał okazję trafić do siatki. W tym momencie przewagę ma Kun.

3. „Sroki” pikują ku dnie

Alan Pardew, odchodząc z klubu w styczniu, zostawiał go na bezpiecznym dziesiątym miejscu w tabeli, z dwunastoma punktami przewagi nad strefą spadkową. Na trzy mecze do końca Newcastle jest na 15. lokacie z dwoma punktami przewagi nad strefą spadkową. To zestawienie idealnie oddaje beznadzieję, która panuje w klubie z północno-wschodniej Anglii od paru miesięcy.

Kwestia sytuacji tego zasłużonego dla angielskiej piłki klubu nie schodzi z pierwszych stron kolumn sportowych na Wyspach. Doprowadził do niej Mike Ashley, właściciel klubu, nadmierną troską o budżet klubu, a nie sukcesy na placu gry. Efektem tego są protesty kibiców, puste miejsca na St James’ Park i fatalna sytuacja, a przede wszystkim atmosfera, w zespole. To w dużym skrócie fakty, z jakimi zmagają się ulubieńcy „Srok”.

St James Park
St James’ Park

Po Pardew na stanowisko trenera zatrudniono menedżera tymczasowego, Johna Carvera. Były asystent Pardew to oddany dla klubu człowiek, przede wszystkim mający klub z nad rzeki Tyne głęboko w sercu i będący wielkim pasjonatom Newcastle. Teoretycznie miał poprowadzić zespół do końca sezonu, ale tak naprawdę nie wiadomo, jakie plany ma Ashley. Carver w tym momencie notuje passę ośmiu porażek z rzędu, passę, która tylko raz zdarzyła się w historii klubu. Wiadomo, że w takiej formie nie może być mowy o utrzymaniu, tylko nie bardzo widać symptomów poprawy. W minionej kolejce Newcastle przegrało w Leicester 0:3, czyniąc to w haniebny sposób, bez zaangażowania czy jakiejkolwiek determinacji.

Dwie czerwone kartki mogą mylić, wszak wynikały z frustracji graczy. Choć pierwsza, dla Williamsona, miała nieco inny podtekst, jak twierdził w wywiadzie pomeczowym Carver. Jego zdaniem Williamson wyleciał z boiska specjalnie, bo nie chciał już dalej brać udziału w tym spotkaniu. Jeśli menedżer kieruje pod adresem piłkarza takie zarzuty, to można sobie tylko wyobrazić, jak wygląda sytuacja w szatni. „Sroki” mają trzy okazje, by przełamać fatalną passę porażek, i jeśli tego nie zrobią, klub z ponad 50-tysięcznym stadionem wyląduje na zapleczu Premier League.

4. Zmniejsza się grono walczących o życie

http://i60.tinypic.com/1z3osna.png

Niestety prawda dla kibiców Burnley i QPR jest brutalna, choć jeszcze nieoficjalna, bo z matematycznego punktu widzenia oba zespoły jeszcze mają szanse na utrzymanie. Szansę ich drużyn na utrzymanie się w Premier League są niemal zerowe. I nie powinno to dziwić. Burnley od sześciu spotkań nie trafiło do siatki rywala, zdobywając w tym okresie tylko jeden punkt. Jest to tak naprawdę skutek krótkiej ławki klubu z północy Anglii i tego, że nie ma w kadrze tego zespołu wielu piłkarzy będących gotowych na grę w Premier League. Efektem tego były rzadkie w porównaniu z innymi zespołami zmiany w wyjściowym składzie, co koniec końców musiało odbić się na świeżości i formie piłkarzy.

QPR z kolei jest ekipą najbardziej chaotyczną, zdecydowanie gorzej uporządkowaną i zorganizowaną na boisku od Burnley, ale mającą mimo wszystko lepszych piłkarzy pod kątem indywidualności. Nie pomógł przy Loftus Road strażak, Chris Ramsey, a właściciel Tony Fernandes tak naprawdę miał większe problemy na głowie w postaci swoich linii Air Asia, które zanotowały w ostatnich miesiącach dwa poważne incydenty, i to tego biznesu bardziej pilnował Malezyjczyk.

http://i59.tinypic.com/ofvx38.png

Tabela przedstawiająca szansę poszczególnych drużyn na zajęcie danych miejsc i przewidywane lokaty na koniec rozgrywek. Jak widzimy, szanse QPR i Burnley w kontekście utrzymania nie stoją zbyt wysoko.(źródło: Goalimpact)

W grze o uniknięcie 18. lokaty pozostaje jeszcze pięć ekip: Newcastle, Hull, Sunderland, Leicester i Aston Villa. Dwie ostatnie są na fali wznoszącej i w tym momencie można śmiało powiedzieć, że raczej się utrzymają, choć trzeba pamiętać, że przewaga Leicester nad 18. miejscem jest nadal niewielka, więc jedno potknięcie może być śmiertelne. Bardzo trudna jest sytuacja Sunderlandu i wydaje się, że ta ekipa uzupełni niezbyt szczytne grono zespołów zdegradowanych. Chyba że na ratunek po raz kolejny w tym sezonie przyjdzie Jermain Defoe.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze