Liverpool w erze post-Suarezowej


21 listopada 2014 Liverpool w erze post-Suarezowej

Brendanowi Rodgersowi przyszło się zmierzyć z prawdopodobnie najpoważniejszym wyzwaniem w stosunkowo krótkiej karierze trenerskiej. Załatanie dziury powstałej po odejściu kluczowego elementu taktycznej układanki to zadanie niezwykle wymagające dla każdego menedżera. Jak bardzo? Przekonał się o tym nie tak dawno Andre Villas-Boas, który odejście Garetha Bale'a zrekompensował sobie siedmioma transferami o łącznej wartości znacznie przekraczającej 100 mln. 


Udostępnij na Udostępnij na

Czy podobny los spotka menedżera Livepoolu, który po stracie swojej największej gwiazdy, piłkarza światowego formatu, jakim jest bezsprzecznie Luis Suarez, przekonywał wszystkich dookoła, że ma pomysł na zastąpienie tego niekonwencjonalnego geniusza? Na razie wydaje się, że czarny scenariusz przewidywany przez nielicznych pesymistów nie ma prawa się ziścić. Rodgers na każdym kroku otrzymuje potężne wsparcie od najważniejszych osób w klubie, a więc głównego właściciela Johna W. Henry’ego oraz prezesa Toma Wernera. Ten drugi z godną podziwu konsekwencją od wielu tygodni powtarza, że pozycja trenera jest niezagrożona, a Rodgers jest najważniejszą częścią wieloletniego projektu, którego celem jest odbudowanie potęgi Liverpoolu na arenie europejskiej i zdobycie upragnionego przez kibiców pierwszego tytułu mistrzowskiego w rozgrywkach Premier League.

W poprzednim sezonie „The Reds” byli o krok od wygrania ligi, ale szansę na długo wyczekiwany triumf zmarnowali w sposób spektakularny i niewytłumaczalny, trwoniąc na finiszu sezonu trzypunktową przewagę nad Manchesterem City. Ta porażka na pewno pozostawiła ślad w głowach wielu piłkarzy Liverpoolu, mimo iż rok temu niemal żaden z ekspertów nie wymieniał drużyny Rodgersa wśród głównych pretendentów do końcowego zwycięstwa. Najbardziej rozgoryczony był Steven Gerrard, który po ostatnim meczu ligowym feralnego sezonu na antenie SkySports łamiącym się głosem mówił o „bezpowrotnie utraconej szansie na swoje pierwsze mistrzostwo w czerwonej koszulce”. Pozostali piłkarze gwarantowali natomiast bezkompromisową walkę o tytuł w następnej kampanii, aby jak najszybciej zapomnieć o niepowodzeniu, które w dłuższej perspektywie miało ich jedynie dodatkowo wzmocnić. Na razie te szumne zapowiedzi okazują się nie mieć nic wspólnego z rzeczywistością, która dla Liverpoolu jest fatalna. Miejsce w środku ligowej tabeli, ujemny bilans bramkowy, kilka spotkań bez strzelonej bramki (nawet na Anfield) i 15-punktowa strata do lidera.
Co zatem spowodowało tak ogromny regres w porównaniu z imponującym pod każdym względem sezonem ubiegłym? Problem jest złożony.

Rodgers – trenerski geniusz ?

Odbudowanie marki Liverpoolu po trzyletnim okresie bez kwalifikacji do rozgrywek europejskich powierzono młodemu, utalentowanemu i niezwykle profesjonalnemu w podejściu do zawodu menedżerowi z Irlandii Północnej, Brendanowi Rodgersowi, który z przeciętnego walijskiego Swansea uczynił zespół groźny dla każdego, grający dodatkowo z ogromnym polotem i fantazją w ofensywie. Efektowny sposób konstruowania akcji przez „Łabędzie”, opierający się na szybkiej wymianie dużej ilości podań w środku pola, nieustannej wymienności pozycji oraz kreatywności skrzydłowych, miał się stać wizytówką klubu z czerwonej części Merseyside. Do realizacji tego karkołomnego, zdaniem niektórych, pomysłu Rodgers potrzebował nie tylko swoich trzech najbliższych współpracowników, ale również kluczowego piłkarza środka pola, Joe Allena. Początki nie wskazywały na to, że transplantacja stylu gry Swansea na Anfield zakończy się sukcesem. Zeszły sezon pokazał jednak, że konsekwentnie wdrażana przez menedżera elastyczna taktyka 1–4–2–3–1 (w fazie ofensywnej przechodząca płynnie w formację 1–4–3–3) może okazać się kluczem do sukcesu. Wystarczyło kilka miesięcy, aby piłkarze zrozumieli intencje Rodgersa i zaczęli doskonale realizować jego założenia taktyczne, odnajdując się równie dobrze w ustawieniach 1–3–5–2, jak również 1–4–1–2–1–2 czy 1–4–4–2.

Pod wodzą Irlandczyka z Ulsteru w pełni rozkwitły talenty Raheema Sterlinga i Philippe Coutinho, stanowiących do spółki z Luisem Suarezem najgroźniejszą i najbardziej nieprzewidywalną formację ofensywną na Wyspach. Kolejną młodość przeżywał Steven Gerrard, a duże zaangażowanie w grę defensywną całego zespołu było przez ekspertów szczególnie doceniane. Bardzo groźną bronią „The Reds” stały się zabójcze kontry wyprowadzane w błyskawicznym tempie, zbliżonym nawet do Realu Madryt za czasów Jose Mourinho. Dużo uwagi piłkarze Liverpoolu poświęcali także doskonaleniu stałych fragmentów gry.

Sezon zakończony wicemistrzostwem, osiągniętym w fantastycznym stylu, można zatem uznać, pomimo nieudanej końcówki, za ogromny sukces Brendana Rodgersa odniesiony już w drugim sezonie jego pracy w klubie z miasta Beatlesów. Kiedy wszystko wskazywało na to, że właśnie nadchodzą na Anfield lata tłuste, z zespołem dosyć niespodziewanie pożegnał się najlepszy zawodnik całej ligi – Luis Suarez, który przed rozpoczęciem sezonu 2013/2014 podkreślał w wywiadach swoje ogromne przywiązanie do klubu i zapewniał, iż jeśli uda się liverpoolczykom zakwalifikować do wymarzonej Champions League, on zostanie w klubie. Skomplikowany charakter Urugwajczyka oraz nieudany dla niego z wielu powodów mundial spowodowały, że postanowił zmienić zdanie i, mimo możliwości gry w Lidze Mistrzów dla „The Reds”, odszedł do Barcelony. Liverpool zarobił na tej transakcji ponad 80 mln £, które za zgodą właściciela miały zostać przeznaczone na wzmocnienia i poszerzenie kadry zespołu.

Rodgers postanowił pójść tą samą drogą, którą wybrał jego kolega po fachu, były trener Tottenhamu, Villas-Boas. Pozyskał do klubu kilku piłkarzy na różne pozycje, płacąc za nich łącznie dużo więcej, niż wynosiła kwota odstępnego za Suareza. Ale piłkarza o przynajmniej zbliżonej do Urugwajczyka charakterystyce piłkarskiej nie udało mu się kupić. W prywatnych rozmowach ze znajomymi, które ujrzały światło dzienne, Rodgers tłumaczył, że jego plan na zastąpienie obecnego gwiazdora „Dumy Katalonii” polegał na zakontraktowaniu trzech piłkarzy ofensywnych (chodziło zapewne o: Markovicia, Balotellego i Lallanę), z których każdy będzie posiadał przynajmniej jedną boiskową cechę Suareza. Ta naiwna argumentacja spotkała się w Anglii ze sporą krytyką, szczególnie ze strony dziennikarzy i byłych piłkarzy (m.in. Gary’ego Neville’a). Podobnie jak spadek tempa gry Liverpoolu, długie i często bardzo niedokładne konstruowanie akcji w ataku pozycyjnym oraz niefrasobliwość w linii defensywnej. Wielu ekspertów zaczęło wątpić w fachowość menedżera Liverpoolu, zarzucając mu nieprzemyślane transfery, a nawet utratę autorytetu w oczach piłkarzy. Mimo iż Rodgers za każdym razem stara się bronić swoich wyborów personalnych, trudno jest oprzeć się wrażeniu, że nowi zawodnicy w większości nie pasują do stylu gry prezentowanego przez LFC w poprzedniej kampanii, co więcej – umiejętności indywidualne tych piłkarzy nie stoją na najwyższym światowym poziomie, dlatego trudno od nich oczekiwać, że podniosą poziom gry drużyny w porównaniu z ubiegłym sezonem.

Nie ma ludzi niezastąpionych…

Skuteczne wkomponowanie do drużyny wielu nowych piłkarzy to nie jedyny problem, jaki musi rozwiązać w najbliższym czasie Brendan Rodgers. Menedżera Liverpoolu bardzo musi martwić gra całego zespołu, ale również forma indywidualna poszczególnych piłkarzy. Skrtel, Gerrard czy Coutinho nie potrafią w obecnym sezonie dłużej nawiązać do swoich znakomitych występów sprzed roku. Dla kapitana „The Reds” może to być nawet ostatni sezon w klubie, którego jest wychowankiem. Już teraz pojawiają się głosy, że legenda Liverpoolu nie będzie w stanie wytrzymać trudów obecnego sezonu, w którym drużyna z Anfield rozegra prawdopodobnie najwięcej spotkań od pięciu lat. Sporo głosów krytycznych pojawia się pod adresem Simona Mignoleta, który nie gwarantuje dostatecznej pewności na pozycji bramkarza i popełnia stanowczo zbyt dużo błędów jak na gracza klubu mającego aspiracje mistrzowskie. Spośród nowych zawodników najlepsze recenzje zbierają: pomocnik reprezentacji Niemiec, mający także tureckie korzenie, Emre Can, wypożyczony z Atletico Madryt boczny obrońca Javier Manquillo i, nieco na wyrost, utalentowany, ale jeszcze bardzo nieregularny, Lazar Marković. Dużo większe wymagania kibice i eksperci mają w stosunku do reprezentantów Anglii pozyskanych z Southampton – Adama Lallany i zupełnie nieprzygotowanego obecnie do rywalizacji na poziomie Premier League Ricky’ego Lamberta, a także młodego Hiszpana Alberto Moreno, który w swoim kraju uchodzi za wielki talent, czego na razie nie potwierdza w Premier League, popełniając wiele banalnych błędów w defensywie.

Osobny przypadek to kontrowersyjny Mario Balotelli. Pod względem charakteru posiada on pewne cechy pozwalające utożsamiać go z Suarezem, ale na tym podobieństwa między oboma piłkarzami się kończą. Trudno powiedzieć, czym kierował się Rodgers, sprowadzając do klubu z czerwonej części Merseyside krnąbrnego i nieobliczalnego Włocha. Jamie Carragher, ekspert telewizji SkySports i legenda Liverpoolu, jako jeden z nielicznych uważał, że to może być znakomite posunięcie, biorąc pod uwagę niewykorzystany jak dotąd ogromny potencjał piłkarski drzemiący w Balotellim oraz stosunkowo niewysoką cenę, jaką trzeba było za niego zapłacić (ok. 20 mln £). Patrząc na boiskowe wyczyny „Super Mario”, nawet Carragher powoli wycofuje się ze swojej opinii. Włoch jest bowiem zbyt pasywny w okolicach pola karnego przeciwnika, często nie bierze udziału w grze defensywnej, gra bardzo indywidualnie, stroni także od gry kombinacyjnej, dlatego często akcje Liverpoolu kończą się właśnie na nim. Balotelli zatracił oprócz skuteczności także umiejętność strzału z dystansu i wykonywania rzutów wolnych. Jednym zdaniem – jest cieniem samego siebie sprzed kilku lat, kiedy grał w Interze Mediolan, a nawet Manchesterze City. Wówczas jego pozaboiskowe wybryki można było puścić płazem. Teraz nawet wymiana koszulek w przerwie meczu będzie przez kibiców kontestowana, jeśli reprezentant Italii nie zacznie bardziej angażować się w grę i pracować dla dobra drużyny. Wydaje się zatem, że Rodgers dołączy do znakomitego grona trenerów, którzy nie potrafili okiełznać niepokornego napastnika, z Jose Mourinho i Roberto Mancinim na czele. Problem z klasyczną dziewiątką ciągle pozostaje jednak nierozwiązany. Teoretycznie menedżer „The Reds” poza Lambertem i Balotellim ma jeszcze do dyspozycji Fabio Boriniego, który wrócił z wypożyczenia do Sunderlandu, ale predyspozycje motoryczno-fizyczne tego piłkarza predestynują go bardziej do gry na skrzydle niż środku ataku. Niemniej wychowanek Bolognii posiada kilka cech wielkiego Urugwajczyka, ale ze względu na jakość i efektywność (także efektowność) wykonywanych przez nich zagrań jakiekolwiek porównania wydają się być nie na miejscu.

Najlepszym na dzisiaj napastnikiem, jakim dysponuje w swoim zespole Rodgers, pozostaje zatem niezmiennie angielski internacjonał Daniel Sturridge. Problem polega na tym, że co najmniej do stycznia będzie on oglądał mecze Liverpoolu w roli widza po tym, jak już po raz trzeci na przestrzeni ostatnich tygodni odnowiła mu się skomplikowana kontuzja uda. Silnego fizycznie, szybkiego i dynamicznego napastnika z dobrym wykończeniem brakuje „The Reds” szczególnie teraz. Dlatego w zimowym oknie transferowym pozyskanie napastnika o takiej charakterystyce wydaje się być dla menedżera zespołu z Anfield sprawą priorytetową. W angielskich mediach już teraz pojawiają się liczne spekulacje na temat ewentualnych wzmocnień formacji ofensywnej LFC. Najczęściej wymienia się nazwiska Andre-Pierre’a Gignaca z Olympique Marsylia i Seydou Doumbii z CSKA Moskwa, ale szczególnie ten pierwszy, przy obecnej formie, wart jest grubo ponad 20 milionów euro. Trudno spodziewać się, że po znaczących letnich wydatkach transferowych właściciel klubu ponownie wyłoży sporą gotówkę na kolejne wzmocnienia. Niewykluczone, że Rodgers będzie musiał poważnie rozważyć przedwczesne ściągnięcie z wypożyczenia do Lille młodego belgijskiego napastnika, Divocka Origiego, ale negocjacje w tej sprawie z francuskim klubem nie będą łatwe. Sam zawodnik nie bardzo pali się zresztą do nagłego powrotu na Anfield, podkreślając, że lepszym rozwiązaniem dla jego dalszego piłkarskiego rozwoju będzie dokończenie sezonu w Ligue1.

Nadchodzi chwila prawdy

Nie ma wątpliwości, że dla ambitnego menedżera z Irlandii Północnej zbliżająca się zima będzie, nomen omen, bardzo gorącym okresem wytężonej pracy. Jeśli uda się Rodgersowi zażegnać na Anfield pogłębiający się z dnia na dzień kryzys, do powstania którego sam poniekąd się przyczynił, to potwierdzi słowa właściciela i udowodni, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. W przeciwnym razie boleśnie przekona się na własnej skórze, jak niewdzięcznym zadaniem może być prowadzenie wielkiego klubu ze wspaniałą historią i, niezmiennie, ogromnymi ambicjami.
Na razie Rodgers stara się znaleźć wyjście z tej trudnej sytuacji, szukając optymalnych rozwiązań personalnych. W ostatnim meczu ligowym próbował wrócić do starego, sprawdzonego zestawienia z Hendersonem i Gerrardem w środku pola oraz Sterlingiem i Coutinho na skrzydłach, a i tak najlepsze recenzje z pomocników zebrał nowicjusz w lidze angielskiej, Emre Can. Wydaje się, że trener Liverpoolu będzie dalej eksperymentował ze składem, bo dotychczasowej taktyki raczej nie ma zamiaru porzucić. Częste rotacje negatywnie odbijają się na razie na postawie linii obrony – ujemny bilans bramkowy po 11 meczach obecnego sezonu mówi sam za siebie. We wszystkich rozgrywkach Liverpool traci średnio prawie dwa gole na mecz, a jedynym zawodnikiem, oprócz bramkarza, który może liczyć na pewne miejsce w wyjściowym składzie, jest będący w bardzo przeciętnej formie Martin Skrtel. Spisująca się poniżej oczekiwań formacja ofensywna także nie jest w stanie zniwelować wszystkich strat bramkowych, jak miało to miejsce w zeszłej kampanii, kiedy piłkarze Liverpoolu prawie zawsze strzelali co najmniej jednego gola więcej niż rywale, a w najgorszym wypadku wyrównywali wynik meczu.

Dwutygodniowa przerwa na reprezentację na pewno bardzo przydała się Rodgersowi na spokojne i analityczne zdiagnozowanie wszystkich problemów trawiących zespół oraz przygotowanie skutecznego planu ich wyeliminowania. Dobrą okazją do rozpoczęcia marszu w górę ligowej tabeli powinno być nadchodzące starcie na Selhurst Park. Chyba że wrócą demony z zeszłego sezonu, kiedy na niespełna dziesięć minut przed końcem regulaminowego czasu gry liverpoolczycy prowadzili trzema bramkami, a ostatecznie wywieźli z Londynu ledwie punkt, co całkowicie oddaliło ich szansę na tytuł mistrzowski. Wówczas drużynę „Orłów” prowadził jeszcze znakomity strateg i świetny motywator Tony Pulis, którego drużyny słyną z nieustępliwej walki przez cały mecz, nienagannego przygotowania fizycznego oraz efektywnego wykonywania stałych fragmentów gry. Od tamtego pamiętnego starcia charakterystyka drużyny Palace znacznie się zmieniła. Odszedł charyzmatyczny Pulis, a jego miejsce zajął Neil Warnock, który nie należy do ulubieńców trybun ze względu na swój specyficzny styl bycia. Od momentu objęcia przez niego stanowiska menedżera w klubie ze stolicy Anglii pogorszeniu uległy nie tylko wyniki, ale także styl gry zespołu. Wydaje się zatem, że drużyna, która nie potrafi wygrać meczu ligowego od września i zajmuje miejsce tuż nad strefą spadkową nie powinna sprawić Liverpoolowi zbyt wiele kłopotów, jednak często trenerzy powtarzają jak mantrę utartą formułkę, że „w Premier League nie ma łatwych meczów”. W obecnej sytuacji rzeczywiście każde najbliższe spotkanie będzie dla zespołu z Anfield wyjątkowo trudne, bo poza przeciwnikiem będą musieli walczyć z własnymi słabościami. „The Reds” potrzebują teraz niewątpliwie natychmiastowego przełamania, inaczej wywalczone w ubiegłym roku w pięknym stylu wicemistrzostwo szybko pójdzie w zapomnienie, podobnie jak marzenia o ponownym podboju Europy i pierwszym tytule mistrzowskim w historii Premier League.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze